E-Koran i inne cuda Yiwu, hurtowni Trzeciego Świata w Chinach
Dawno temu pisałem jakie to uczucie wylądować w Chinach pierwszy raz. Człowiek z dnia na dzień staje się dzieckiem. Mówić nie umie, jeść nie wie jak, nawet toaleta to jakaś abstrakcja. Trochę słucha, trochę powtarza. Poznaje pierwsze słowa, pierwsze chińskie miasta: Pekin, Szanghaj, Yiwu. Tak jak dziecko: mama, tata, młotek. Młotek?
Yiwu nie jest żadną metropolią, nie dostępu do morza, nie jest na żadnym ważnym szlaku handlowym, nie ma ciężkiego przemysłu, ani oszałamiających atrakcji turystycznych. Z populacją 600 tys. mieszkańców to trochę większa wieś jakich setki w Chinach. Mimo to każdy obcokrajowiec, który mieszka w Chinach zna nazwę Yiwu.
Powód jest tylko jeden — Yiwu to największa hurtowania świata. I nie ma w tym cienia przesady. Kupić tu można tu niemal wszystko: od włóczki do wibratorów.
Jak działa największa hurtownia świata?
W centrum Yiwu wydzielono miejsce na 5 dzielnic handlowych. Każda dzielnica ma swój asortyment np. w 3. znajdziesz artykuły sportowe, biurowe, kosmetyki, akcesoria i okulary. Każda dzielnica to de facto jeden, olbrzymi, zadaszony kilkupiętrowy market. W środku znajdziesz tysiące maleńkich boksów, w których właściciele prezentują próbki swoich towarów. Każdy może wejść, popatrzeć, pomacać, przetestować, potargować się i złożyć zamówienie.
Dziś Yiwu to 60 tys. boksów, które dziennie wysyłają w świat 1000-1500 kontenerów i generują zysk rzędu miliardów dolarów rocznie.
Historia cukrowych biznesmenów z Yiwu
Yiwu nie zawsze było krainą miodem i mlekiem płynącą. To miasto położone na wyżynie i tym samym ubogie w tereny uprawne. Ludzie wiekami żyli tu w biedzie aż ktoś nie wpadł na pomysł, żeby handlować cukrem i kurzym pierzem przeznaczonym jako nawóz. I tak pierwsi kupcy zaczęli się bogacić.
Zatrzymać ten trend mógł jedynie komunizm i… zatrzymał. Problem w tym, że połowa Yiwu znów przymierała głodem, a druga utrzymywała się z handlu na czarno. Wreszcie któryś z decydentów dodał dwa plus dwa i gdy tylko Chiny zaczęły swoje reformy gospodarcze w latach 70. Yiwu w pierwszym rzędzie dostało namiastkę wolnego rynku.
Potem poszło już szybko. Część z obecnych marketów powstała jeszcze w latach 90., a reszta w ciągu następnej dekady.
Multikulturowy tygiel Yiwu
W Chinach jest wiele miast-marketów. W metropoliach takich jak Kanton (Guangzhou), czy Shenzhen Chińczycy też sprzedają wszystko, co ich fabryki są w stanie wyprodukować. Jednak to Yiwu dostało metkę marketu Trzeciego Świata, bo tutaj koncentracja biznesmenów z krajów uboższych i rozwijających się jest największa.
Oficjalne statystyki mówią o 32 tys. obcokrajowców mieszkających tam na stałe. Ta liczba zupełnie nie oddaje skali tej populacji. Drugie tyle prawdopodobnie żyje tutaj, korzystając gościnności chińskich firm, które bez mrugnięcia okiem wystawiają zaproszenia wizowe. Do tego dochodzą wszyscy ci, którzy kursują między Yiwu, a domem i przygodni kupcy.
To tutaj przylatują biznesmeni z Afryki: Nigerii, Czadu, Ghany, Sudanu; z Azji Centralnej: Uzbekistanu, Tadżykistanu; Kaukazu: Gruzji, Azerbejdżanu; Bliskiego Wschodu: Jemenu, Turcji; Wschodniej Europy: Białorusi, Ukrainy, Polski i Rosji. Zdarzają się też przedsiębiorcy ze Stanów Zjednoczonych, Ameryki Południowej, czy Europy Zachodniej.
Jeżeli zastanawiałeś się kiedykolwiek jak wygląda globalizacja, ale nie ta abstrakcyjna o której mówi się w telewizji, nie ta w której uczestniczą wielkie międzynarodowe korporacje, ale ta najprostsza i namacalna, która wynikająca z osobistych kontaktów między ludźmi, to już masz przed sobą jej prawdziwą twarz — to chińskie Yiwu.
Interesy halal
Białych twarzy jednak prawie nie widać. Centrum miasta należy do muzułmanów z Afryki i Bliskiego Wschodu. I to oni stanowią o kolorycie Yiwu. Jak twierdzi Azad, nasz znajomy Turek, razem z nim w mieście mieszka ponad 1000 jego pobratymców. O stan ich ducha i żołądka dbają kucharze w sześciu tureckich restauracjach z obowiązkowym kebabem i fajkami wodnymi.
Każda nacja w Yiwu ma takie swoje enklawy. Dlatego w centrum łatwiej dostać szaszłyka z baraniny w wersji halal i indyjskie curry niż porządne chińskie danie. Ulice wyglądają podobnie. Są kobiety w burkach, odziane od stóp do głów, są Afrykanie w tradycyjnych szatach z wydatnymi brzuchami, są młodzi Nigeryjczycy z wielkimi telefonami komórkowymi, są brodaci Arabowie, są Rosjanie ze skórzanymi teczkami przewieszonymi przez ramię i paru innych zagubionych w tym wszystkim białych laowai’ów.
Zdecydowaną większość stanowią mężczyźni, choć zdarzają się dziarskie kobiety, głównie z Afryki i Rosji, które maszerują przez ulicę, jedną ręką ciągnąc olbrzymie paki, a drugą poganiając ślamazarnych Chińczyków.
Jak biznes rodzi biznes w Yiwu?
Ci, którzy sami nie handlują, świadczą dla kupców usługi. Połowa obcojęzycznego Yiwu z tego właśnie żyje. To głównie tłumacze, ludzie zajmujący się logistyką i kontrolą jakości. A jest co kontrolować. Azad, który jest na etacie kontrolera, żeby uciec przed tureckim poborem wojskowym i przypadkową kulą od Syryjczyków, ma na swoim koncie historie z fabrykami, które zniknęły z dnia na dzień. Takie drobnostki jak niedoróbki produkcyjne, obsuwy terminów, czy niewłaściwy kolor to dla niego chleb powszedni.
Nowe firmy obcokrajowców powstają jak grzyby po deszczu, bo otwarcie własnego biznesu jest dość proste, nie wymaga dużych nakładów finansowych, a do tego gwarantuje uzyskanie stałego pobytu w Chinach. Dzięki temu szybko w Yiwu powstało całe zaplecze dla muzułmańskiego wannabe milionera: uliczne kioski z lewymi kartami SIM, nieoficjalne kantory, budki z tanimi połączeniami VoIP do domu, agencje pośredniczące w sprzedaży biletów lotniczych, meczety i hit Yiwu — elektroniczny Koran.
I właśnie to przyciąga tutaj ludzi z całego świata. Azad na pytanie co go tu trzyma odparł, że równie dobrze mógłby pracować w Guangzhou, ale… ma awersję do chińskiego jedzenia. A w Yiwu jest prawie jak w domu.
Skoro Yiwu jest takie bogate, to dlaczego żebrze?
Obraz globalizacji, która zachodzi w Yiwu, nie byłby pełen bez wzmianki o Ujgurach. To chińska muzułmańska mniejszość narodowa, która zasiedla głównie północno-zachodnią region autonomiczny Chin — Sinciang (Xinjiang). Teraz zasiedla też Yiwu. To, czego nie sprzedają Chińczycy (Han) i to, czym nie zajmują się obcokrajowcy, dostało się właśnie Ujgurom. To oni pośredniczą w małym handlu i usługach dla biznesmenów. Wszak brat, brata lepiej zrozumie, bo nawet jeżeli nie mówią tymi samymi językami, to wierzą w jednego Allaha.
To Ujgurzy utrzymują muzułmańskie restauracje, to oni parają się tłumaczeniami, to oni sprzedają dewocjonalia, to oni rozkładają uliczne targowiska, wreszcie to oni żebrzą, korzystając ze słabości muzułmańskich biznesmenów, którym religia nakazuje dzielić się jałmużną.
Wątek rosyjski
Co jeszcze pozostało do podziału? Rozrywka. Ten kawałek tortu zagarniają Rosjanie na równi z Chińczykami. Mają swoje własne kluby na czele z centralnie położonym Empire, którego logo do złudzenia przypomina godło z czasów carskiej Rosji. Rozrywka jednak nie ogranicza się do pląsów w rytmie stroboskopu.
W Yiwu na wyciągnięcie ręki są atrakcyjne masażystki, które umilą pobyt każdemu biznesmenowi za odpowiednią cenę. Biznes musi się kręcić nieźle i to w międzynarodowym towarzystwie, bo jak twierdzi znajoma Polka, w której zdarzało się odwiedzać w Yiwu swojego chłopaka, nie raz dostała niedwuznaczną propozycję od przypadkowo napotkanego faceta. Świadczy to o tym, że młoda, atrakcyjna, blond bizneswoman to dość rzadki widok w Yiwu. W przeciwieństwie do kobiet parających się najstarszym zawodem świata.
Yiwu kulturalnie
Na koniec dwa słowa kulturze w Yiwu.
Jest w Yiwu muzeum. Wybraliśmy się tam z nadzieją, że poznamy historię rozwoju tego niesamowitego miasta. Myśleliśmy, że przeczytamy tam o kurzym pierzu, o cukrze, o ekonomicznych przemianach, o tym wszystkim co sprawiło, że Yiwu jest Yiwu.
Zamiast tego trafiliśmy na trzech stróżów, których musieliśmy nieźle zaskoczyć swoją obecnością w totalnie pustym gmachu, którego jedynym eksponatem wartym wzmianki była bezczelna kopia klasycznego rosyjskiego obrazu Mocarze Wiktora Wasniecowa. W zasadzie nie kopia, a remix, bo twarze bohaterów w chińskiej wersji dostały nagle azjatyckich rysów.
Mocarze z tych Chińczyków, nie ma co! Ważne, że biznes się kręci dalej.
Jak dotrzeć?
Najwygodniej szybkim pociągiem z Hangzhou (50 min) albo Szanghaju (dworzec Hongqiao; 1,5 godz.). Yiwu ma też lotnisko, ale oferuje jedynie loty wewnętrzne z największych chińskich miast.
Kiedy jechać?
Kiedykolwiek, byle nie w okresie największych świąt takich jak Chiński Nowy Rok (z reguły w lutym). Wtedy markety są nieczynne. Spodziewam się, że okres ramadanu też nie jest najciekawszy, bo po prostu kupcy są mniej aktywni.
Komentarze
cukiereczek :)
Bardzo fajny tekst. Czepie się tylko dla porządku, bo zawsze piszesz starannie: Xinjiang to nie prowincja, tylko Region Autonomiczny. Teoretycznie po polsku się pisze Sinciang, ale to przez klawiaturę nie chce przejść.
Co racja, to racja. Dzięki za poprawki! Nic się nie ukryje przed Twoim czujnym okiem :)