Jak zostałem klubową prostytutką w Chinach. Party Hard!
Mój pierwszy raz w Chinach był jakieś 3 lata temu. Tłum bramkarzy rozstąpił się, odsłaniając wejście do klubu. Wykrywacz metalu piknął nad moją głową, ale nikt mnie nie zatrzymał. Wszedłem do lobby. Z lewej lustro, z prawej akwarium na całą ścianę. Muzyka dudni. Rzuciłem okiem na salę w stylu mroczny Ludwik XVI. „Niezłe MTV” — pomyślałem.
Tancerki w mini wiły się na mikroskopijnym parkiecie w centrum. Wokół nich roztaczały się kręgi stolików na wysokiej nóżce z orbitującymi Chińczykami w podrygach. Ostatnią sekcję, tę pod ścianami, zajmowały loże podchmielonych nuworyszy. Piją, śmieją się, krzyczą sobie do ucha, ale nic nie słyszą, więc wzruszają ramionami i piją. I tak w kółko.
„Mają rozmach skurwysyny” — pomyślałem. Zacząłem zgadywać ile kosztuje tu drink i czy w ogóle mnie na to stać. Przerwałem na widok znajomych u wejścia.
Kto bogatemu zabroni?
Zawołaliśmy młodego kelnera. Ten zawołał kumpla, kumpel, managera, manager jeszcze paru innych. Dyskutują, łączą się z kimś przez walkie-talkie. W końcu dają nam dwa stoliki w centrum. Miejsca były zajęte, ale kelnerzy po prostu zwinęli wszystko i bez ceregieli wygonili stacjonującą tam grupę Chińczyków. „Miejsca mało prestiżowe, ale za z bezpośrednim widokiem na biodra tańczących hostess” — pomyślałem. Kiedy oderwałem wzrok, na stole stała już butelka Hennessy. Pytam kto to zamówił, ale nie słyszę odpowiedzi. Mniejsza o to, bo ktoś wznosi toast.
Jak tylko szklanki wróciły na stół, hostessa zaczęła rozlewać następną kolejkę. Koniak przelała do aluminiowego dzbanka i połączyła z mrożoną herbatą. Zamieszała i voila! Zacząłem się zastanawiać się jaki jest sens picia koniaku za 300 CNY razem z tym słodkim ulepkiem, ale nie miałem czasu na takie dywagacje, bo wznieśliśmy kolejny toast. I kolejny… Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby — powtarzałem w duchu i modliłem się, żeby Chińczycy wymazali stan naszego rachunku z pamięci, tak jak i ja byłem skłonny zapomnieć całą resztę tego wieczoru.
Umowy dotrzymałem. Pamiętam tylko parę błysków stroboskopu: taniec na wybiegu, rozmowy nocne przy pisuarze, taksówka, klucz nie pasuje do zamka, ale oknem też można, łóżko, ręka, noga, mózg na ścianie.
Tak zostałem klubową prostytutką w Chinach. Bo jak to kiedyś Kazik zręcznie ujął w swojej piosence:
Wszyscy artysci to prostytutki,
w oparach lepszych fajek, w oparach wodki
A jedne sa lepsze, a drugie sa gorsze.
A gorsze sa tansze, a lepsze sa drozsze.
Impotenci i prostytutki
Chińczycy w klubach borykają się z jednym podstawowym problemem — nie potrafią się w nich bawić. Dlatego ktoś musi to robić za nich, żeby mogli sobie przynajmniej popatrzeć. I wychodzi, że najtańsi i najlepsi do tej roboty są obcokrajowcy, czyli laowaie. Przyciągają bowiem zamożnych gości, którzy lubią ocierać się łokciami o międzynarodowe towarzystwo. Dlatego dla laowaiów wstęp i drinki są za darmo. I dlatego każdy obcokrajowiec w Chinach prędzej czy później trafia w sidła tej białej prostytucji i kaca sponsorowanego przez Chińczyków :)
Ktoś może powiedzieć, że to sytuacja win-win: Chińczyk ma kasę, ale nie potrafi się bawić, a obcokrajowiec odwrotnie, więc razem robią sobie dobrze, ale… prawda jest taka, że ani jedni, ani drudzy nie zdzierżyliby ani chwili w klubie, gdyby nie można było się tam po prostu porządnie urżnąć.
Dlaczego? O tym dalej.
Czym się je klub w Chinach?
- Klientela klubu
- Miks bananowej młodzieży z bogatych domów i biznesmenów na delegacji spuszczonych z łańcucha. Pierwsi przychodzą, żeby się pokazać, drudzy, żeby upić. Do tego zawsze znajdzie się parę grupek Szanghaj Girls, chińskich femme fatale. Zagadką jest ile z nich przychodzi na własną rękę, a ile zatrudnia klub.
- Muzyka
-
W przeciętnym chińskim klubie usłyszysz dokładnie te same kawałki co w każdym innym, przeciętnym klubie na świecie. Zdarza się jednak, że pora jest późna, DJ jest laowai-em i puszcza wodze fantazji. Wtedy zaczyna się robić ciekawie, bo z głośników nagle leci rosyjskie disco, czy tureckie klimaty. Tylko chińskich pieśni brak, ale może to i dobrze.
Jednak cokolwiek by nie leciało, to zawsze na pełną petardę jakby główną klientelę klubu stanowili głuchoniemi.
- Alkohol
-
Nieważne co pijesz, byle było drogie (albo przynajmniej tak wyglądało). Taką logiką kieruje się chińska klientela. W odpowiedzi włodarze klubów serwują głównie 18-letnie single malt whisky.
Butelka przychodzi otwarta. Potem barman automatycznie miesza ten rarytas w dzbanku z mrożoną herbatą lub innym, słodkim wynalazkiem i rozlewa drinki do szklanek. Wbrew pozorom nie dochodzi do żadnej profanacji, bo serwowane whisky, czy koniak i tak są trefne. Większość klubów zamawia bowiem chińskie podróby, które kosztują grosze. Te z kolei zmieszane z ulepkiem mrożonej herbaty tracą swój oryginalny smak, więc nikt nie czuje różnicy i wszyscy są zadowoleni.
Paradoksalnie im bardziej rozcieńczony alkohol, tym lepiej, bo Chińczycy mają tendencję do szybkiego upijania. W ten sposób dają sobie szansę na bezpieczne przetrwanie imprezy, pijąc zwyczajowo jeden toast za drugim.
- Rozrywka
-
I tu dochodzimy do sedna tematu. W klubie tańczą tylko dziewczyny, którym się za to płaci, Szanghaj Girls, które traktują to jak inwestycję, paru pijanych laowai-ów i pojedyncze przypadki zalanych w trupa biznesmenów. Tak więc nie potańczysz, bo nie ma z kim i do kogo; ani nie pogadasz, bo konwersacja na migi nie ma sensu. W ten sposób twoją świadomość zaczyna drążyć jedno podstawowe pytanie: co ja tutaj do cholery robię?
Chińczycy generalnie wydają się być bardziej ukontentowani. Umilają sobie czas niemymi toastami, sesjami selfie i grą w kości. Gdyby nie te kości, to cały klub siedziałaby z nosami w ekranie komórki. A tak, przynajmniej połowa ma zajęcie.
Disclaimer
Tak wyglądają chińskie kluby, przeznaczone dla Chińczyków. Obcokrajowcy robią tam za egzotyczny dodatek, element wystroju, który pełni taką samą funkcję jak akwarium w lobby — idealnie pasuje jako tło do fotografii.
W każdym większym chińskim mieście znajdziesz garść klubów przeznaczonych dla obcokrajowców i często przez obcokrajowców prowadzonych. Tam zabawa wygląda identycznie jak w Londynie, Cape Town, Astanie i Warszawie. Dlatego pisać nie ma o czym. No chyba, że kogoś fascynują historie z cyklu kto, z kim, kogo i po ilu drinkach…
Na zdrowie!
Komentarze
Jak na razie jeszcze w takim klubie nie bylem (i nie spieszy mi sie ;) ) ale bawilem juz w KTV (karaoke) i przyznaje ze bylo znacznie fajniej niz sie spodziewalem – prywatna salka ze scena, mnostwo utworow do wyboru, lekkie alkohole, przekaski, zdarte gardlo. Me gusta!
Zgadza się :) Co prawda czasami ciekawiej jest podrzeć gardło razem z nieznajomymi na karaoke w pubie, ale wariant azjatycki, czyli KTV też ma swój urok. Akurat w ten weekend urok KTV testowaliśmy do 3 nad ranem. Widzę, że teraz w większości przybytków można już spokojnie znaleźć anglojęzyczne kawałki. Czasami z chińskimi klipami wyciętymi jakby żywcem z jakiegoś porno z lat 90, ale kto by się takimi detalami przejmował?
https://youtu.be/KlyXNRrsk4A
Różnicy nie widze