Pekin? Przecież widzę, że nie Pekin!
Śpiący autobus staje. Błyskawicznie przestaje być śpiący. Chińczycy zrywają się z leżanek, szeleszczą torbami, ci palący już trzymają w ręku papierosa i tłoczą się do wyjścia. Wybudzony z płytkiego letargu, odetchnąłem z ulgą świeżym powietrzem, które przedostało się do wnętrza pojazdu.
Pusty autobus, cisza za oknem, zgaszony silnik i chłodny powiew na mojej twarzy. Pomyślałem, że wreszcie mam idealne warunki do prawdziwego snu, snu sprawiedliwych, snu regenerującego, odżywczego, takiego, który doda mi sił w Pekinie. Zamknąłem powieki z wolna rozkoszując się swoją idylliczną wizją.
对不起, czy to Pekin?
—To Pekin, wstawaj!—Magda targała mnie za ramię. W jej głosie była jakaś nuta paniki—Dalej, wstawaj—powtórzyła. Patrzyłem tępo jak pakuje pospiesznie swoje tobołki. Poczułem się oszukany płonną nadzieją na sen. Spojrzałem na zegarek. Środek nocy, druga nad ranem i trzydzieści minut. Za oknem ciemność nieprzenikniona. Zaraz obudziła się we mnie irytacja. To żaden Pekin!
Lukstorpeda
Zmusiłem umysł pracujący na jałowym biegu do szybkiej kalkulacji. Jechaliśmy niecałe 9,5 godziny. Do pokonania mieliśmy dystans ok. 750 km jaki dzieli przygraniczne Erlien i Pekin. Po drodze zanotowałem cztery przystanki, z których każdy trwał ok. 20 minut. Zatem nasz autobus musiał jechać ze średnią prędkością 91,91 km/h. Czy to możliwe? Być może, gdybyśmy cały czas trzymali się autostrad, ale droga, którą pamiętam była przetykana odcinkami, które nasz autobus pokonywał telepiąc się po wertepach i mijając z konnymi furmankami. Jakim więc prawem ta czarna pustynia za oknem mogła być Pekinem?
Ciemność, widzę ciemność
Kierowca gestem wyganiał nas, ostatnich pasażerów z autobusu. Poleciłem Magdzie upewnić się, czy nie jest to tylko przystanek albo rodzaj stacji przesiadkowej. Sam jeszcze raz przyjrzałem się krajobrazowi za oknem. Żadnych oznak życia prócz rozpływających się w mroku sylwetek pasażerów, ugiętych się pod ciężarem dźwiganych toreb. Wyszedłem z autobusu, łypiąc podejrzliwie na kierowcę, żądając jakiegoś wytłumaczenia. Ten tylko spokojnie zaciągał się papierosem. Zostaliśmy sami. Stwierdziłem, że zapewne zostaliśmy wyrzuceni na przedmieściach i czeka nas jeszcze przeprawa do centrum. Tylko gdzie ono jest?
Nasza konsternacja i ogólne zagubienie musiała rozczulić kierowcę. Parę chwil później z powrotem spaliśmy słodko w autobusie przy akompaniamencie cichego zipania naszego dobrodzieja. O szóstej z minutami obudził nas raz jeszcze, grzecznie prosząc o zabranie bagażu. Tak prawdziwie powitaliśmy Pekin, który odpowiedział nam szarym niebem, osnutym smogiem, przez który niemrawo przebijały się promienie porannego słońca.
Pekin na śniadanie
Opuściliśmy plac pełen dziesiątków autobusów takich samych jak nasz. Wyszliśmy na ruchliwą drogę z czternastoma pasami, po siedem w każdą stronę. Którą stronę my powinniśmy obrać? Im dłużej chodziliśmy, z tym większe tłumy dołączały do nas na chodniku. Pekin budził się ze snu.
Dotarliśmy do centrum handlowego, do którego jak pijawki przystawione do ciała przyssały się budy i stragany z jedzeniem. Przełknąłem ślinę patrząc na grille pełne niezidentyfikowanych warzyw, mięsa, tofu, na stoiska ze skwierczącymi wokami, na całe stosy mis, miseczek, kotły z bulgoczącymi zupami. Zazdrościłem Chińczykom tego wyboru, który u nas został zredukowany do dylematu kupna zapiekanki, hot-doga lub kebabu. Zazdrościłem, choć oczywiście były i takie chwile, że oddałbym w Chinach konia z rzędem, byle tylko wbić zęby w zwykłą zapiekankę.
Labirynt handlowy
Centrum handlowe, w którym się znaleźliśmy nie przypominało tych znanych z Europy. Zabrakło tego błyszczącego szlifu, blichtru, sterylnej czystości szkła, kamienia i metalu, tak jak zabrakło iluminacji silnych reflektorów i wolnych przestrzeni. Oczywiście to wszystko też można znaleźć w Chinach, ale znacznie łatwiej natknąć się nie centra, lecz na labirynty handlowe. Wyglądają tak, że w galimatias wąskich korytarzy upchnięto małe boksy z szyldem, paroma manekinami i ogromem towaru. Największy jest wybór ubrań i obuwia, ale można tu znaleźć praktycznie wszystko.
O tej porze korytarze pełne są babć, dziadków oraz ich wnuczków. Reszta społeczeństwa jeszcze śpi lub pracuje. W boksach też pracują, ale dłużej, po dziesięć i więcej godzin, bo sprzedawcy czekają na tych, którzy przyjdą na zakupy po skończone pracy.
Chiński sen
Tu jak nigdzie indziej widać chińskie ambicje i żądzę luksusu, który przejawia się w zestawie z garniturem, drogim zegarkiem i najnowszym modelem telefonu komórkowego. Chińczyk, przechodząc obok kiczowatej fontanny ze złotą kulą, wyobraża sobie, że ta kula toczy się po ulicach Nowego Jorku albo Paryża. Jest biznesmenem z kieszeniami wypełnionymi yuanami, a głową pełną myśli wartych miliony. Dlatego tak się pręży, pierś wysuwa, stąpa pewnie, patrzy z góry. Takimi obrazami karmi się Chińczyk z reklam, które wiszą na witrynach boksów.
Przed tymi samymi witrynami paraduje nagi cesarz chińskiej rzeczywistości, której daleko do świata z plakatów. Tu staruszek na ławce z odkrytym torsem spluwa na lepiącą się od brudu posadzkę, tam przelatuje dziecko z odkrytą pupą, obok para kupców szarpie się i wrzeszczy na siebie.
Internet w Chinach
A my? My przyszliśmy tu jak narkomani do dilera, żebrząc o dawkę Internetu, by odnaleźć drogę na lotnisko. Zadanie wydawałoby się banalne. Ot, cupnąć sobie na ławce, połączyć się z pierwszą lepszą siecią. Przewijam dziesiątki sieci Wi-Fi w poszukiwaniu choć jednej bez hasła. Brak. Nie dowierzam i sprawdzam raz jeszcze. Czyżby Chińczycy aż tak byli czuli na punkcie prywatności i bezpieczeństwa? Połączyłem się dopiero w KFC, odbierając hasło dostępu w SMS-ie. Mamy 30 minut, żeby nauczyć się, że Wielki Brat zawsze dokładnie wie kto i gdzie łączy się z siecią, a kawy w Chinach nie warto zamawiać.
Odszukujemy dworzec kolejowy. Pod ścianą siedzą i leżą grupy bezdomnych. Mężczyźni czyszczą przechodniom buty, lecz ruch w tym interesie jest niewielki, więc tylko patrzą pustym wzrokiem przed siebie. Kobiety robią co mogą, by zdobyć parę groszy. Jedne dziergają buciki dla niemowląt, inne handlują owocami, czy napojami. Tu spotykamy emerytowaną nauczycielkę, która wskazała nam drogę na lotnisko i doradziła, jak warto spędzić ostatnie parę godzin w mieście.
Zdradzony laowai
Żegnamy się z kobietą, która na koniec częstuje nas winogronem i zaprasza do odwiedzin jak tylko ponownie zawitamy do stolicy. Ciężko mi się skupić na jej słowach, bo stojąca przed nami grupa taksówkarzy w spoconych podkoszulkach co rusz wybucha gromkim śmiechem. Po chwili dociera do mnie, że nie kto inny, a jak ja sam jestem przedmiotem tego rozbawienia. Ale dlaczegoż to? Panowie raczą mi wytłumaczyć! Ja rozumiem, że dwadzieścia dni tułaczki robią swoje, bo człowiek po takim czasie reprezentuje trud, znój i ogólną biedę z fryzurą w nieładzie, skołtunionym ubraniem i niekontrolowanym rozrostem zarostu, ale, czy to wystarczający by się ze mnie tak bezczelnie nabijać?
Staruszka, widząc moje zakłopotanie, też nie kryła uśmiechu, wyjaśniając wreszcie, że wszystkiemu winne jest moje nowe nakrycie głowy. Zadumałem się. Jak taki wspaniały made in Mongolia kaszkiet, bawełniany w stu procentach, koloru soczystej zieleni może przynosić właścicielowi jakąkolwiek ujmę? Otóż może. I to ujmę wagi ciężkiej, bo dać Chińczykowi zielony kapelusz, to zniewaga większa niż policzek. To znak, że jego kobieta przyprawia mu rogi.
Krótki okres buntu
Wzruszyłem ramionami, ani myśląc pozbywać się ze skroni mojej pamiątki z Mongolii. I dalej paradowałem ulicami Pekinu wywołując tu i ówdzie spontaniczne fale radości. A gdy zmęczyło mnie już to palcami wytykanie i spojrzeniami świdrowanie, te wszystkie uśmiechy i uśmieszki politowania, skapitulowałem wreszcie i kaszkiet schowałem głęboko za pazuchę. Tak krok po kroku, oportunistycznie adaptowałem się do nowej rzeczywistości. A kaszkiet niemal rok już w kącie mojego pokoju leży…
Park jak scyzoryk
Do wieczornego lotu pozostało nam jeszcze parę godzin, W sam raz na krótką wycieczkę, by zobaczyć jeden z symboli Pekinu—Świątynię Nieba.
Większy podziw niż sama świątynia, wzbudził we mnie tętniący życiem park, który ja otacza. W Polsce parki mają różne funkcje w zależności od ich standardu i jakości. Parki zadbane, z przyciętym trawnikiem, fontanną, zaciszne i kolorowe od kwiecia przyciągają spacerowiczów, zakochane pary i miłośników rekreacji. Z kolei parki zapuszczone, ciemne, brudne i pełne bezkształtnych krzaków służą psom za toaletę, nastolatkom do wypalenia pierwszego papierosa i tym nieco starszym do wychylenia, bynajmniej nie pierwszego w życiu, taniego wina.
Zamiast czterech ścian
Dla odmiany park w Państwie Środka to prawdziwe centrum życia towarzyskiego. To szwajcarski scyzoryk wśród parków. Tu się tańczy, gra w karty, uczy języków obcych, spotyka z sąsiadami, ćwiczy grę na instrumencie, handluje, fotografuje, medytuje i uprawia sport. Wyobraźnia jest jedynym limitem. Gdzie się ona zatem podziała w Polsce, gdzie nasza słynna ułańska fantazja? Chowa się wstydliwie za stertą konwenansów, bo przecież Polak zaraz rumieńcem by spłonął, gdyby mu kazać wyjść na środek parku i podrygiwać w takt jakiegoś letniego szlagieru. Do tego trzeba się wpierw napić. I tu wracamy do punktu, gdzie park musi być brzydki i zarośnięty, a jego klientela szemrana.
Bąk w parku
A Chińczyk w większości za nic ma nasze, europejskie konwenanse. I daje temu wyraz dosadnie, puszczając z impetem wiatry pod samym nosem spacerującego obok laowai’a. Słysząc ten huk, niemal podskoczyłem przed obliczem znudzonego staruszka siedzącego na ławce, który ulżył sobie publicznie w tak iście bezpruderyjny sposób. Zachichotałem pod nosem, ale zaraz zrozumiałem, że w tym głośnym akcie puszczenia bąka jest zawarta pewna mądrość. Starzec nie musi przed nikim udawać, że bąk się go nie ima i że wyzbył się bąka na drodze pozabiologicznej ewolucji. On nie przemyka chyłkiem do kąta, by bąka konspiracyjnie wypuścić z trzewi. Zamiast tego robi to jawnie, dumny że jego ciało mimo wieku nadal działa sprawnie i z werwą, jak dobrze naoliwiona maszyna.
I kto tu ma rację? Ten, którego śmieszy odgłos bąka, czy ten, którego bawi zielona czapka na głowie przechodnia?
Lot do Hangzhou
Wieczorem jedziemy na lotnisko Beijing Capital International Airport, na które składają się trzy terminale. Rocznie trafia tu ok. 80 milionów pasażerów. Ta liczba plasuje pekińskie lotnisko na drugim miejscu w rankingu portów o największym natężeniu ruchu. Odprawiamy się na najnowszym, terminalu oznaczonym numerem 3, który do 2008 roku był największym tego typu budynkiem na świecie i szóstym największym budynkiem w ogóle. Z głowami zadartymi do góry spacerujemy aż do odlotu. Potem z głowami w chmurach poddajemy się woli Morfeusza, który zabiera nas do swojego królestwa aż do samego kołowania w Hangzhou.
Jest już grubo po północy. Odbieramy bagaż i odprowadzamy wzrokiem ostatnich współpasażerów łapiących taksówki sprzed wyjścia. Ochrona lotniska leniwie opuszcza swoje posterunki. Ktoś gasi światło w wielkiej hali odlotów. Po raz pierwszy odkąd trafiliśmy do Chin otacza nas cisza i pustka. Śpimy na lotnisku, wyciągając się na aluminiowych siedziskach. Liczymy, że rano będzie nam łatwiej zorientować się w okolicy i znaleźć odpowiedni nocleg.
Epilog podróży
Elektroniczne trzaski, piski, stłumiony warkot silników samochodów, pospieszne kroki obsługi i pierwszych pasażerów mówią nam, że już czas. Nadciągnął szary świt zabierając nas autobusem do centrum Hangzhou. Ze wzrokiem przyklejonym do szyby, walcząc z sennością pytałem mijane za oknem ulice, parki i kanały co przyniosą mi w ciągu następnych sześciu miesięcy. Na odpowiedź przyszła szybciej niż się spodziewałem. Chiny wessały mnie do swojego wnętrza. Nie było zmiłuj, nie było ani chwili wytchnienia.
Dodaj komentarz