Jak przeżyć pierwszy dzień w Chinach i nie zmoczyć majtek

Laowai w chińskiej knajpie
Jak przeżyć pierwszy dzień w Chinach i nie zmoczyć majtek

Stopami przykrywałem żółtą linię, która dzieliła mnie od chińskiego celnika. Wreszcie wyrzucił ramię z otwartą dłonią skierowaną prosto na mnie. Nie było w tym ruchu ani odrobiny nonszalancji, na jaką zwykle pozwalają sobie celnicy. Ten gest był starannie wyćwiczony i wzięty z jakiegoś podręcznika. Wszyscy mundurowi zgodnie jak automaty w fabryce powtarzali te same czynności z niebywałą precyzją.

Tak zostałem poddany oględzinom, czy nie zawieram usterek i czy spełniam wymogi Chińskiej Republiki Ludowej. Przeskanowano mój paszport i dla pewności wykonano zdjęcie. W razie jakichkolwiek reklamacji, zawsze mogą mnie z rynku wycofać.

Paszport RP

Przepustka do Chin i Mongolii

Dostałem chiński atest z pieczęcią w paszporcie i zegar mojej półrocznej wizy zaczął tykać. Pół roku w Chinach! Jeszcze dzień wcześniej w Ułan Batorze Chiny wydawały się mi całkowicie odległe, prawie nierealne.

Pożegnanie z Mongolią

Ostatniego dnia pobytu w Mongolii pożegnaliśmy rodzinę Begza, który podzielił się z nami miejscem w swojej jurcie. Sprawdziłem kalendarz. Zostało nam tylko 96 godzin, by zameldować się na uniwersytecie w Hangzhou. Spóźnienie groziło nam utratą stypendium i wizy. Do celu pozostało nam, bagatela, 3 tys. km. Ciągle zadawaliśmy sobie pytanie: czy starczy nam czasu? Zdecydowaliśmy, że bierzemy lot.

Rzeczy martwe i złośliwe

Weszliśmy do pierwszej napotkanej kawiarenki internetowej. W środku tłum nastolatków w przepoconych szkolnych mundurkach. Wszyscy jak jeden mąż z wypiekami na twarzy wymachiwali wirtualnym mieczem w grze on-line. Wiatrak ledwo rozgarniał ciężkie powietrze nad naszymi głowami. Usiedliśmy do naszego komputera pośród triumfalnych okrzyków graczy, który ubijali na ekranie jakiegoś potwora.

Rezerwujemy lot z Pekinu do Hangzhou. Jeszcze tylko karta kredytowa i voila! Błąd. Próbujemy raz jeszcze. Kolejny błąd transakcji. Im głośniej Mongołowie za naszymi plecami emocjonują się grą, tym wolniej wczytujemy kolejne strony. Sprawdzamy bank. Karta została zablokowana. Tak, jasne, że chcę ją odblokować! Znów zerwane połączenie. Wreszcie udało się. „Potwierdzenie zostało wysłane, sprawdź swoją skrzynkę e-mail”. Otwieramy pocztę. Nie, czekaj, nie otwieramy. Ręce nam opadły.

„Twoje konto zostało zablokowane. Wykryto logowanie z nieznanej lokalizacji”. Czyżby Mongolia otrzymała w sieci etykietę persona non grata? Systemy zablokowały nam w Mongolii wszystko, co było do zablokowania: kartę kredytową, konto Google oraz konto na Facebooku.

Żegnaj Transsibie

W ostatniej chwili udało nam się wreszcie wykupić bilet na lot i biegiem puściliśmy się na dworzec kolejowy. Znów szarpnięcie pociągu rozpoczęło nowy etap naszej podróży. Znów słońce chowało się za horyzontem, rzucając ostatnie promienie na rdzawe, mongolskie stepy uciekające za oknem.

Ruch zaczął się już około piątej nad ranem. Ci, co się bardziej troszczyli o higienę, czatowali w kolejce przed toaletą. Reszta pochłaniała śniadanie złożone z zupy instant i herbaty. Ja nie miałem ochoty ani na jedno, ani na drugie. Czekałem na nasz ostatni gwizd Kolei Transsyberyjskiej.

Granica w Zamyn-Ude

Sznur radzieckich reliktów motoryzacyjnych na granicy mongolsko-chińskiej

Koła pociągu od jakieś godziny ledwo się toczą. Brniemy do przodu mozolnie jak ranny żołnierz w błocie. Wreszcie nadszedł koniec tej agonii, lokomotywa staje. Wyglądam przez okno, szukając jakiś zabudowań, czegokolwiek, co wskazywałoby, że jesteśmy u celu. Mongołowie już tłoczą się u wyjścia. Ściągam spojrzenie prowadnicy: „Zamyn-Üüd?”. Potwierdza.

Mongolsko-chiński piach

Wyskakujemy na piach. Rozglądamy się. Wygląda na to, że trafiliśmy do mongolskiego Wąchocka, mieściny tak wielkiej, że większość składu znalazła się poza jej granicami. Jak okiem sięgnąć wysuszone kępy trawy i parę skarlałych krzaków. I Mongoł sunący potężnymi susami w naszą stronę. Wskazuje na starego UAZ-a stojącego za jego plecami i wykrzykuje coś po mongolsku. Daję mu znak, że chcemy jechać.

Wnętrze UAZ-a

Wielbiciele surowych, ascetycznych wnętrz byliby UAZ-em zachwyceni.

Szybcy i wściekli

Mongoł macha ręką i truchta w stronę dżipa. Dopytuję się: „za ile?” Ten ignoruje moje pytanie i pogania nas: „szybciej, szybciej!” Po co ten pośpiech?

Dobiegamy do auta. Mongoł bez ceregieli rzuca naszymi plecakami, dopycha pięściami i trzaska po trzykroć blaszaną pokrywą bagażnika. Zastanawiam się w ilu kawałkach jest teraz moje ukulele, które umieściłem w plecaku. Wsiadamy do środka. Mongoł odpala UAZ-a. Silnik chodzi jak w czołgu. Wajchą zmiany biegów bije mnie po kolanach. W odwecie też go szturcham—„Czekaj Pan, jeszcze ceny nie ustaliliśmy!” Kierowca jakby zaskoczony moim pytaniem, wystukuje szybko cyfry na kalkulatorze, leżącym na desce rozdzielczej.

—Okej?—nie czekając na odpowiedź wrzuca jedynkę, a maszyna jęczy i rzęzi jeszcze głośniej. Przed nami ruszył inny UAZ. Wybił szybko z rowu na szutrową drogę, przeciął ją na pełnej prędkości i zeskoczył po drugiej stronie, rzucając pasażerami w środku jak lalkami do crash-testów. Przez moment myślałem, że rozkołysana buda przeciąży dżipa i brawurowy skok zakończy się dachowaniem, ale ostatecznie kierowca skontrował przechył i przywrócił autu równowagę. A my? A my chcąc, nie chcąc, ruszyliśmy w pościg za tym kamikaze.

Postój na chińskiej granicy

Ostatecznie nie czekaliśmy aż tak długo jak wskazywałaby na to kolejka do granicy. Po godzinie pogranicznicy otworzyli dla nas szlaban.

—Okej!—rzuciłem, choć Mongoł wcale nie czekał na moje potwierdzenie. Przełknąłem głośno ślinę, kiedy UAZ rozpędzał się na kamienistej drodze do 120 km/h, które dała mu fabryka. „Fajny wózek”—zauważyłęm drętwiejąc w fotelu—szkoda tylko, że zapomnieli o pasach bezpieczeństwa.

Pieniądze na granicy

Szybko się wyjaśniło, dlaczego naszemu dobrodziejowi tak bardzo zależało na czasie. Niemal wszyscy podróżni liczącego dziesiątki wagonów pociągu, pchali się teraz do Chin. Pustkowie przed nami zdobił sznur starych dżipów i ciężarówek, ciągnący się aż do granicy. Kierowca westchnął ciężko, spojrzeniem pełnym wyrzutu skarcił nas za opieszałość. Stracił przez nas godzinę. Pewnie nie zdąży wrócić do czasu przyjazdu następnego pociągu. Dziś zarobi mniej. No chyba, że jeszcze kogoś znajdzie na ten rzut. Przecież kanapa z tyłu prawie cała jest wolna!

Granica w Zamyn-Ude

A wszyscy stoją po tanie arbuzy z Chin!

Mongoł wyskoczył z auta i zaraz zaczął ściągać kolejnych podróżnych. Próbował wcisnąć czterech do tyłu, ale się nie dało. To może dwóch i walizy? Ciasno, ale ujdzie. Nie, jednak nie ujdzie, bo uda dwóch postawnych Mongołów się nie mieszczą obok siebie. Kierowca biega nerwowo coraz dalej.

W końcu wraca z parą 20-parolatków z niemowlęciem. Dziewczyna zdradza nam, że jadą na zakupy. Zwykle wybierają się raz lub dwa razy w miesiącu do najbliższej miejscowości za chińską granicą czyli, Erlien i wracają do Ułan Batoru. Różnice w cenach nawet podstawowych produktów są dla Mongołów wystarczającą rekompensatą za trud podróży ok. 700 km w jedną stronę i czas stracony na granicy. Cieszą nas te cenowe rewelacje. Jeżeli Mongolia była dla nas tania, to jak tanie będą Chiny?

Młode małżeństwo Mongolia

700 km do pokonania na weekendowy wypad na zakupy do Chin. Można spragnieć. I zgłodnieć.

Witajcie w Chinach

Już trzy godziny później szukamy na własną rękę odpowiedzi na to pytanie. Jesteśmy w Erlien, czyli 二连浩特! Kierowca wyrzuca nas w centrum miasta. W porównaniu do mongolskich miejscowości, Erlien wygląda jak metropolia. Szerokie ulice wylane asfaltem, kilkupiętrowe kamienice, nowe auta. Dziwi mnie ład jaki tu panuje. Gdyby nie chińskie szyldy, nadmiar skuterów i słomkowy kapelusz pracownika, zamiatającego chodnik, mógłbym pomylić Erlien z jakimś sennym, prowincjonalnym miasteczkiem w USA.

Ulice Erlien w Chinach

Tak wygląda chińska prowincja. Bieda aż piszczy!

Chiński żywot

Idziemy z Magdą zaszaleć za nowe yuany do pierwszej napotkanej knajpy. W międzyczasie dokonaliśmy pierwszej wymiany waluty w tym kraju. Zasługuje to na osobną historię. W środku rzędy stolików z taboretami. Pusto. Kelner, kucharz i zapewne właściciel w jednej osobie podsuwa nam jałową herbatę w dzbanku. Patrzymy bezmyślnie na menu wypisane na ścianie (Magda mniej bezmyślnie). Obrazów brak. Rozpoznaję znak krowy i mięsa. Musi być wołowina! Duma mnie rozpiera, że półroczna nauka języka chińskiego nie poszła w las.

Laowai w chińskiej knajpie

Laowai, czyli obcokrajowiec po chińsku. Choć teoretycznie słowo nie ma pejoratywnego znaczenia, niezwykle często występuje w parze ze słowem ben, czyli „głupi”

Mówić po chińsku

Na to kelner, widząc moją buńczuczną minę, zarzuca mnie pytaniami. Wpatruję się w niego, szukając w myślach jakichkolwiek słów po chińsku, które oddadzą sens: „Nic nie rozumiem, daj proszę jeść cokolwiek.” Magda przychodzi mi z pomocą, zamawiając Gong Bao Jiding 宫保雞丁, czyli ostrego kurczaka w sosie z orzechami ziemnymi. Jak niemal każdy, początkujący laowai zakochałem się w tym daniu od pierwszego wejrzenia.

Jedznie w Chinach

Tak, poddałem się. Jest łyżka, jest dowód.

Jeść po chińsku

Zakochałem się jedynie patrząc, bo spróbować nie było mi dane tak szybko. Przecież w Chinach jada się pałeczkami! Ha! Proszę bardzo, ależ ja jestem do tego przygotowany. Dwa, może nawet trzy razy męczyłem się z pałeczkami w Polsce na własne życzenie. Męczyłem się przez pierwsze pięć minut, a potem szukałem noża i widelca, bo rodzice mnie uczyli, że jedzenie trzeba jeść, bo jedzeniem bawić się nie wolno. A w Chinach sobie folgowałem. W Chinach jeszcze długo moja zabawa jedzeniem trwała w najlepsze.

Chińska herbata

Darmowa, wodnista herbata i te same małe, urocze kubeczki. Standard chińskich knajp.

Narodzić się po chińsku

Nagle zdałem sobie sprawę, że Chiny cofnęły mnie w rozwoju do poziomu niemowlęcia. Mówić nie potrafię, jem rękami i brakuje tylko, żebym biegał po ulicach na czworakach. Nawet korzystania z toalety musiałem się uczyć od nowa. Innymi słowy czułem się jak nowo narodzony! Świetnie. Precz z kremem przeciwzmarszczkowym, precz z liposukcją, Viagrą i okładami z błota. Zamiast tego—Chiny!

Erlien dworzec

Na dworcu przed bezsenną nocą w śpiącym autobusie

Kurs na Pekin

Ostatni pociąg z Erlien do Pekinu już odjechał. Nie mieliśmy innego wyjścia jak jechać autobusem. Przed nami perspektywa jazdy 800 km przez całą noc. Stanęliśmy w kolejce do autobusu, kiedy ku naszemu zdumieniu wszyscy pasażerowie ściągają buty. Każdy z plastykowym workiem z kamaszami w ręku wchodzi na pokład wyłożonego wykładziną… śpiącego autobusu.

Dinozaury w drodze do Pekinu

Dobrze widzę? Pamiątki na drodze do Pekinu po wykopanych tu szczątkach gadów pradziadów.

Śpiący autobus

Śpiący autobus zamiast siedzeń ma trzy rzędy niewielkich, otwartych kuszetek, rozlokowanych na dwóch piętrach. W cenie pościel i poduszka. Zachwyciłem się tym pomysłem, ale po okryciu się brudną, przepoconą potem tysięcy poprzednich pasażerów kołdrą, mój zachwyt nieco osłabł, by całkowicie rozpłynąć się w odorze niemytych nóg, którym uraczył mnie Chińczyk leżący za mną. Fakt ten był niezwykle bolesny dla moich nozdrzy, bo mimo wszelkich prób i ogólnego zmęczenia materiału, nie potrafiłem zasnąć, będąc ciągle cucony wonią naturalnych soli trzeźwiących.

Dinozaur w Chinach

I jeszcze jeden! Mają rozmach Chińczycy.

I tym pachnącym akcentem kończę opowieść z drogi do środka Państwa Środka, do samego Pekinu. Podziwiajcie dinozaury, które biegały za oknem, a które liczyłem niczym owce, przeskakujące przez płot z nadzieją na sen.

Artur w Pekinie

Pekin. To już niedługo.

Autor
Artur

Zamiast biurowców szklanych, mieszkania na kredyt i wersalki z Ikei wybrałem podróż w nieznane. Tak trafiłem do Chin. Po prostu spaliłem mapy i poszedłem przed siebie. Czasami wiatr smaga po oczach, przynajmniej czuję, że żyję.

Czytaj dalej ›

Czytaj dalej
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *