Co powie ci tajska cyganka w Transsibie Rosja-Mongolia?

Jurta w Mongolii couch-surfing
Co powie ci tajska cyganka w Transsibie Rosja-Mongolia?

Pociąg już na nas czekał. Evgenij sprawdził nasze miejsca. Uścisnęliśmy sobie dłonie na pożegnanie. Szarpnięcie lokomotywy rozpoczęło nasz drugi etap podróży Koleją Transsyberyjską.

Z górnej kuszetki w naszym przedziale zeskoczył na podłogę wojskowy rekrut. Stanął przed nami krótko ostrzyżony, ubrany w koszulę moro z podwiniętymi rękawami. Mój wzork zatrzymał się na jego wydatnym brzuchu. Stanowczo zbyt wydatnym jak na rekruta. Powinienem zasalutować? Widząc moje wahanie, sam wyciągnął do mnie rękę.

Porucznik Ron

„Jestem Ron”—oznajmił donośnie. Uścisk miał pewny i mocny. Typowo zachodni. Jego brytyjski akcent nie pozostawiał wątpliwości, co do pochodzenia Rona, inżyniera, który lubował się w podróżach do krajów spoza typowych ofert biur turystycznych. Jego wysłużony paszport pełen wiz potwierdzał, że odwiedził m.in. Pakistan i Kambodżę. Mongolia była uzupełnieniem jego kolekcji. Zdradził nam, że podróżuje w ramach grupy zebranej przez kanadyjskie biuro podróży. Ostatnie łóżko w naszym przedziale należało do przewodnika tejże grupy.

Morska cyganka

Przewodnik zaskoczył nas wchodząc bezszelestnie. Przed moimi oczyma pojawił się Włóczykij w wersji żeńskiej—drobna Tajka w lnianej bluzie upstrzonej plamami, w bojówkach, sportowej kurtce i z burzą czarnych włosów splecionych chaotycznie kilkoma rzemykami. Przywitaliśmy się. Mówiła cicho i powoli, jakby starannie dobierając słowa.

Przekazała harmonogram przejazdu pociągu Ronowi, który był w trakcie organizacji swojego dwudniowego królestwa zlokalizowanego na górnej kuszetce. Tajka obserwowała jego nieporadne manewry, mrużąc ciemne brązowe oczy z ledwo zauważalnym rozbawieniem. Wymieniliśmy uśmiechy. Rozpoznałem ten rodzaj uśmiechu. To uśmiech od podróżnika do podróżnika. Poczułem uszczypnięcie dumy na myśl o takiej nobilitacji, bowiem swoich podopiecznych Tajka obdarzała jedynie uśmiechem pobłażania. Dokładnie rzecz ujmując, oferowała im pełne życzliwości uśmiechy pobłażania.

Na trasie Irkuck-Ułan Bator

Postój na trasie Irkuck-Ułan Bator

Półroczne wakacje

Tajka grzechocząc dziesiątkami bransoletek zwykle przemierzała o tej porze Iran z grupą zachodnich turystów spragnionych mocnych wrażeń. Wyjątkowo jednak została wysłana do Mongolii w ramach zastępstwa. Nie kryjąc rozbawienia zdradziła nam, że to jej zaledwie drugi raz i sama ma blade pojęcie o Mongolii. Jak na potwierdzenie tych słów z jej 45-litrowego plecaka wysypały się sfatygowane, kieszonkowe przewodniki popularnego wydawnictwa.

Ten sam plecak zawierał jej cały dobytek, z którym zwykła podróżować przez sześc miesięcy w roku. Pozostałe pół roku odpoczywa na wynajętej barce u brzegu jednej z maleńkich wysp na południowo-zachodnim krańcu Tajlandii. Przekonywała mnie, że dla niej i jej znajomych to typowy styl życia. Kim jest Tajka i jej znajomi? Wszyscy należą do mniejszości narodowej, określanej jako Sea Gipsy, co oznacza morskich cyganów, mieszkających na drewnianych łodziach.

Sztuka a pieniądze

—A co jeżeli skończą ci się pieniądze na życie?—zapytałem.
—Wtedy sprzedaję moje obrazy—Tajka wzruszyła ramionami.
—Naprawdę? Co takiego malujesz?—wyobraziłem sobie ją, artystkę, malującą w uniesieniu na pokładzie swojej łodzi.
—Cokolwiek. Co tylko turyści kupią. Morze, niebo i takie tam—Tajka śmieje się cicho. Ja wtóruję rozbawiony jej szczerym wyznaniem. W końcu Nie każdy malarz musi być artystą. Mało który jednak potrafi się przyznać, że maluje dla pieniędzy. Być może poza malarzami pracującymi na zmianę jako tapeciarze.

Drugie ostrzeżenie

Wypytałem Tajkę o jej doświadczenia z Mongolii. Udzieliła mi cennych wskazówek, co warto zobaczyć w Ułan Batorze. Na koniec dodała: uważajcie na siebie, szczególnie po zmroku. Jako argument opowiedziała historię kradzieży jej paszportu w Mongolii. Wzruszam ramionami—to może się przydarzyć wszędzie. Tajka przekonuje mnie, że się mylę. Opowiada, że Mongołowie mają zwyczaj noszenia przy sobie noża i czasami zdarza się go im użyć, by zdobyć szybko parę tysięcy Turgików, a najlepiej dolarów od zagranicznego turysty.

Ułan Bator ulica auta

Pierwsze niepewnie stawiane kroki w Ułan Batorze.

Mówisz po chińsku?

W chwili kiedy kalkulowałem w myślach ryzyko ujścia z życiem z Mongolii, do przedziału weszła lekko puszysta Chinka z widocznym zezem. Była to jedyna Azjatka w wagonie poza Tajką i mongolskimi prowadnicami, ale słychać ją było w całym wagonie. Chodziła od przedziału do przedziału, bezskutecznie częstując innych pasażerów swoimi, typowo chińskimi przekąskami—kurzymi stopami i wątpliwej konsystencji tofu. Wzbudzała przy tym kolejne fale śmiechu i ściągała pełen politowania wzrok Rona, który stale szeptał pod nosem:

She is crazy. Crazy Chinese, watch out!

—Co tu robicie?—Chinka bez ceregieli zwróciła się do Magdy i mnie. Wyjaśniłem, że zatrzymujemy się na parę dni w Mongolii i dalej kierujemy się do Chin.
—Co? Chiny? Naprawdę chcecie tam jechać? Jesteście szaleni!—wybuchnęła gromkim demonicznym śmiechem.
—Mówiłem? Szalona!—parsknął Ron.
—Znacie chiński?—Chinka spoważniała na moment.
—Trochę—potwierdziłem. Moja odpowiedź jeszcze dobrze nie wybrzmiała w wagonie, drganiami wyrzuconymi z mojej krtani, kiedy Chinka zarzuciła nas potokiem słów w swoim ojczystym języku. Z otwartymi ustami próbowałem znaleźć jakikolwiek sens w jej wypowiedzi. Przerwałem poszukiwania sensu, zacząłem szukać mojej szczęki na podłodze. Zerknąłem z przerażeniem na Magdę. Dostrzegłem pustkę w jej oczach. „Mayday, chyba mamy problem”—pomyślałem, a Chinka jakby czytając mi w myślach znów wybuchnęła śmiechem i stwierdziła, że w Chinach będziemy zgubieni.

Historyczny Upadek Japonii

Dla zabicia czasu wyjęliśmy karty do gry. Chinka zgodziła się nauczyć nas typowo chińskiej, popularnej gry. Słuchając zasad po chwili dotarło do mnie, że ta gra jest równie dobrze znana w Polsce pod swojsko brzmiącą nazwą—„Historyczny Upadek Japonii”. W skrócie: HUJ. Nazwa jest tym bardziej intrygująca, jeżeli dodać fakt silnej niechęci (nienawiść niekiedy byłaby lepszym określeniem) Chińczyków do Japonii? Antagonizm tych dwóch nacji nie jest wszak żadną tajemnicą.

Porwanie Chinki

Rankiem drugiego dnia jazdy, dla potwierdzenia swojej reputacji szaleńca, Chinka zaginęła na jednym z postojów. Tajska przewodniczka poruszyła niebo i ziemię, by zatrzymać pociąg nieco dłużej do czasu znalezienia dziewczyny. W końcu ekipa zlokalizowała ją beztrosko biegającą z aparatem w centrum miasteczka. Ron swoim zwyczajem syknął coś o braku odpowiedzialności, nie szczędząc bogatych, angielskich inwektyw. A sama zainteresowana? Chinka po prostu wyciągnęła swój nowiutki japoński aparat i uśmiechnięta od ucha do ucha z dumą pokazywała swoje fenomenalne zdjęcia.

Cinkciarz i Włóczykij

Na pierwszym postoju po stronie mongolskiej, Tajka wyskoczyła błyskawicznie na stację i ruszyła biegiem przed siebie. „Dlaczego aż tak się spieszy?”—pomyślałem. Pogoniłem za nią. Wszedłem za nią do lokalnego sklepu nieco oddalonego od dworca. Ekspedientka podała jej kilka piw z lodówki. Patrzę z rozbawieniem jak Tajka pakuje szybko puszki do plecaka. Dostrzegła mnie kątem oka. Z rozbrajającym uśmiechem wyjaśniła, że sprzeda tę zdobycz swoim podopiecznym w pociągu z co najmniej kilkukrotnym zyskiem.

Pożegnanie z Transsibem

Tego samego dnia wieczorem Tajka konspiracyjnym szeptem poinformowała mnie, że toalety w pociągu zostaną zamknięte na dwie godziny przed przyjazdem do Ułan Batoru. Dodała, że obudzi Magdę i mnie przed swoją grupą, żebyśmy zdążyli przed dziewczynami uzbrojonymi w prostownice i zestawy do manicure. Niby drobiazg, ale utkwił mi w pamięci jako wyraz troski tej niezwykłej dziewczyny o nas. Kiedy później podzieliliśmy się z nią kilkoma drobnymi monetami i pocztówkami z Polski, przyjęła je jakby to były drogocenne relikwie.

Mongolia step kolej transsyberyjska

Prawdziwy mongolski step zza okna pociągu Kolei Transsyberyjskiej.

Ranek powitaliśmy o godzinie 4:20. Szept Tajki budzi mnie z przerywanego snu w zimnym wagonie. Podniosłem głowę z poduszki, wypełnionej ciężkim grochem. Korytarz był całkowicie pusty. Tajka wywiązała się ze swojej obietnicy. Trzęsąc się z zimna podreptałem w kierunku łazienki, w której czekał mnie jeszcze zimniejszy prysznic. Przez chwilę pomyślałem, że trzeba było wybrać all-inclusive w Tunezji i taniec klubowy nad basenem. Szybko jednak odgoniłem tę myśl. Zagryzłem zęby i włożyłem głowę pod wątły strumień lodowatej wody.

Ostatnie godziny spędziłem wpatrując się w horyzont rozświetlany nieśmiałymi promieniami wschodzącego słońca. Sunęliśmy przez mongolskie, trawiaste stepy. Monotonny, senny krajobraz ciągnął się do samego Ułan Batoru. Wreszcie stukot kół ustąpił miejsca gorączkowym pokrzykiwaniom turystów. Wyskoczyliśmy żwawo z pociągu. Wyciągnąłem aparat, chcąc poprosić Tajkę o choć jedno wspólne zdjęcie. Ta jednak parła do przodu ze swoją grupą turystów, zerkając badawczo, czy nikt, a w szczególności Szalona Chinka nie idzie się w złym kierunku. Dostrzegła nas w oddali. Pomachała nam na pożegnanie i zniknęła w tłumie Mongołów czekających na peronie. Być może zobaczymy się kiedyś w Tajlandii na jednej z łodzi bujanych leniwymi uderzeniami fal o burtę…

Plac Ułan Bator reklama

20 kg towaru na handel przywiozłem. Wymienię na konia i dwa wielbłądy.

Jak się masz, Begz?

Przedarliśmy się z Magdą do dworca. Pozostało nam znaleźć Begzsurena, naszego couch-surfingowego hosta w Ułan Batorze. Rozejrzałem się badawczo po poczekalni pełnej podróżnych i stałych rezydentów dworca. Nikt nie odpowiedział na moje pytające spojrzenia, rzucane z nadzieją w różne strony. Wyszedłem przed dworzec. Minąłem Mongoła ze starym rowerem i skierowałem się w stronę peronów. Ani śladu naszego hosta. Trzeci raz sprawdziłem godzinę i strefę czasową. Begz powinien tu być już od kwadransa. Zawróciłem. Zerknąłem raz jeszcze w stronę niepozornej sylwetki, podpierającej rower, chylącej się nad olbrzymim smartfonem. Mongoł podnosi swój wzrok na mnie. Uśmiechnął się promiennie. „Artur?”—zapytał gardłowym, chrapliwym głosem.

Begz, bo tak brzmi skrócone imię Begzsurena, zaprowadził nas pobliski na przystanek autobusowy. Wszędobylski kurz pokrywał jego wysłużone spodnie i kurtkę. Wokół nas żebracy-inwalidzi bezczelnie świdrowali nas wzrokiem. Begz wyjaśnił nam którym autobusem mamy dotrzeć do jego domu i na którym przystanku wysiąść. Zapewnił, że na miejscu będzie czekała na nas jego żona, a on sam dotrze nieco później rowerem.

Wsiedliśmy do autobusu. Kupiliśmy bilety od potężnej bileterki, która bezceremonialnie przedzierała się łokciami przez tłum pasażerów. Autobus zakręcił i ruszyliśmy wertepami ulic, jakby tylko od niechcenia pokrytych gdzieniegdzie asfaltem. Mimo wczesnej pory przez Ułan Bator przeciskały się strumienie aut. Co wydało mi się zaskakujące, większość z nich to luksusowe SUV-y. Nie minęło pięć minut, kiedy zaczepił nas student w szkolnym uniformie. Mówił płynnie po angielsku. Nie spodziewałem się tego w Mongolii, po doświadczeniach w azjatyckiej części Rosji.

Ostrzeżenie numer trzy

Wyjaśniliśmy szybko, że jedziemy do domu nowo poznanego znajomego. Opowiedziałem krótko o idei couch-surfingu, rzucając więcej światła na nasze poczynania. Młody Mongoł zamyślił się.

—Czy jesteś pewien, że to ten przystanek?—zapytał po raz kolejny i wskazał na mapę narysowaną przez Begza. Potwierdziłem. Mongoł pokręcił ze zdumieniem głową—Nie wiem, czy powinniście tam jechać.
—Dlaczego?—rzuciłem z rozbawieniem, tłumiąc w sobie niepokój.
—To nie najlepsze miejsce dla was. Jesteś pewien, że to ten przystanek?—ewidentnie nie mógł zrozumieć jak dwóch obcokrajowców może ufać obcemu facetowi, który prowadzi ich na przedmieścia Ułan Batoru, gdzie policyjne patrole nie są już mile widziane. Wzruszyłem ramionami.
—Będziemy się mieli na baczności.—zapewniłem studenta.

Przedmieścia Ułan Bator

Droga wiodąca do jurty Begza. Kawałek od centrum Ułan Batoru.

Mimo to zaproponował nam, że pojedzie z nami i osobiście sprawdzi, czy nic nam nie grozi. Zgodziłem się nie tyle z powodu rzekomego zagrożenia, ile dla możliwości dłuższej rozmowy ze studentem. Po 45 minutach wreszcie dotarliśmy na miejsce. Główna ulica pokryta asfaltem mieściła szereg sklepów w niskich, nieotynkowanych budynkach. Pozostałe drogi, odchodzące od niej prostopadle w stronę wzgórz otaczających Ułan Bator, były w istocie piaszczystymi wąwozami. Chaotyczny krajobraz przed nami tworzyła siatka niewielkich parceli grodzonych drewnianymi płotami. Część z nich zawierała maleńkie domostwa, lecz większość—tradycyjne mongolskie jurty.

U progu jurty

Nasz student zamienił parę słów z czekającą na nas żoną Begza. Widząc ożywienie na jego twarzy i uśmiech kobiety, przekonałem się, że nic nam nie grozi. Ruszyliśmy w górę jednej z ulic. Nasza przewodniczka nagle skręciła w ciemny przesmyk między dwoma płotami. Czy to naprawdę właściwa droga? Kroczyliśmy powoli bokiem, uważając, by nie zaczepić plecakami o ciężką bramę z drutu. Weszliśmy na błotniste podwórko Begza. Obok nas wylegiwały się dwie krowy. Przed wyrosły dwie jurty.

Jurta w Mongolii couch-surfing

Na miejscu. Couch-surfing w jurcie Begza!

Żona Begza wskazuje na pierwszą—„Tu mieszka moja mama”. Czyżby druga należała do Begza? Z nadzieją czekałem na słowa potwierdzające moje przypuszczenia. „A tutaj mieszkamy my. Uwaga na głowę!”—żona Begza otworzyła niskie drzwi jurty i zniknęła w środku za kolorową kotarą. Spojrzeliśmy z Magdą po sobie. Jedna myśl jak iskra przeskoczyła między nami: zamieszkamy razem z rodziną w najprawdziwszej jurcie!

Autor
Artur

Zamiast biurowców szklanych, mieszkania na kredyt i wersalki z Ikei wybrałem podróż w nieznane. Tak trafiłem do Chin. Po prostu spaliłem mapy i poszedłem przed siebie. Czasami wiatr smaga po oczach, przynajmniej czuję, że żyję.

Czytaj dalej ›

Czytaj dalej
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *